2.2.10

"CIERPLIWOŚĆ" - OPOWIADANIE

Poniżej jedno z moich pierwszych opowiadań, jakie ukazało się w druku. Napisałem je bardzo dawno temu, a pierwotna jego wersja trafiła do Internetu, między innymi na serwis Pinezka.pl, gdzie zostało opatrzone barwną grafiką autorstwa Spinelli (którą możecie zobaczyć poniżej). Wersja zmieniona/poprawiona znalazła się w antologii zbiorczej TRUPOJAD.

Kto tej wersji nie czytał, tego serdecznie zapraszam do lektury.

CIERPLIWOŚĆ

Ciemne niebo wisiało nisko nad Poznaniem. Stadion Lecha na Bułgarskiej wyglądał imponująco i złowrogo w objęciach gęstej mgły i cieni, rzucanych przez oliwkowo-czarne chmury. Dominik mocniej ścisnął moją dłoń, gdy podchodziliśmy do ogromnego, czerwonego namiotu. Konstrukcja była oszałamiająca – wysoka na dobre pięć metrów i długa na co najmniej trzydzieści, zwieńczona spiczastym dachem. Na samej górze powiewała biała flaga z czarnymi, falującymi na wietrze literami. „Żywe maski". Dominik bardzo chciał zobaczyć tę wystawę. Nie dalej jak dwa dni temu skończył dziewięć lat i nasza wyprawa była częścią urodzinowego prezentu. Kto by pomyślał! Dopiero co świętowaliśmy z Lidką jego pierwsze urodziny, a teraz – proszę, nasz syn skończył dziewięć lat! Mój syn – wspaniały, wyjątkowy!

Dominik był niesamowity chociażby ze względu na swoje zainteresowania. Kiedy jego koledzy grali w piłkę, on siedział z kredką w dłoni i rysował kolejny obrazek dla mamy. Gdy rówieśnicy z zapałem dziesiątkowali armie komputerowych potworów, Dominik w skupieniu przeglądał po raz kolejny wielki i ciężki album o sztuce średniowiecza, prezent od dziadka. W pokoju naszego syna, zamiast plakatów ze Spider-manem, wisiały reprodukcje Muncha i Picassa. Trochę żałowałem, że nie jest zwykłym chłopcem – zawsze marzyłem, że wybierzemy się razem na stadion, że nauczę go wszystkich tych rzeczy, które były treścią mojego dzieciństwa. Dominik wolał książki. Jego świat to nie piłka i łowienie ryb, ale właśnie książki, atlasy, Muzeum Narodowe, w najgorszym razie Discovery Channel. Wiele razy próbowałem go przekonać do bardziej męskich zajęć, ale bez skutku. W końcu dałem spokój. Żeby nauczyć go gry w piłkę, trzeba chyba nadludzkiej cierpliwości. Ale i tak byłem z niego dumny. Podczas urodzinowej kolacji popisał się szczegółową opowieścią o seksualnych rytuałach Azteków, czym wprawił w niemałe zakłopotanie swoją zasadniczą babcię. Gdy ta z przekąsem nazwała go geniuszem, uśmiechnął się niewinnie i skinął głową, jakby absolutnie zgadzał się z tym, co powiedziała. Moja krew! Wszystko, co może dopiec matce mojej żony, warte jest nagrody. Stąd też wyprawa na Bułgarską, choć Bóg mi świadkiem, nie była to pierwsza rzecz, na jaką miałem ochotę.

Przy wejściu do namiotu zatrzymał nas wysoki, chudy jak patyk mężczyzna w czarnym, dobrze skrojonym garniturze.

– Zechcą panowie kupić bileciki. – Bardziej stwierdził, niż zapytał, uśmiechając się szeroko do Dominika.

– Poprosimy dwa bileciki. – skinąłem głową. – Mój syn już się nie może doczekać, kiedy zobaczy maski. Prawda? – spojrzałem na chłopca. Dominik odwzajemnił chudzielcowi uśmiech.

– Nie może się doczekać, kiedy zobaczy maski?

Ponownie skinąłem głową.

– Tak, mój syn uwielbia sztukę. Obrazy, malowidła na ścianach – ma na tym punkcie kompletnego fioła.

– Uwielbia sztukę, obrazy, malowidła na ścianach... – powtórzył bileter.

Czyżbym rozmawiał z papugą? Chudy z finezją poprawił krawat.

– Zatem dwa bileciki, proszę bardzo. – mruknął, wręczając mi dwie zielone karteczki z tytułem wystawy i datą. Niedbałym gestem wskazał drogę.

Podeszliśmy do dużych, drewnianych, harmonijkowych drzwi. Musiałem nieźle szarpnąć za uchwyt, aby w końcu ustąpiły. Bileter patrzył za nami, dopóki nie weszliśmy do środka. Już zza drzwi Dominik rzucił mu jeszcze pełne politowania spojrzenie i uśmiechnął się do mnie wymownie, po czym ogarnął wzrokiem wnętrze namiotu i kompletnie osłupiał.

***

Ja też byłem pod wrażeniem. W pomieszczeniu panował półmrok. Na kilku wysokich, stalowych świecznikach płonęły wąskie, czerwone świece. Podłoga była zasnuta kłębami siwej pary, wydobywającej się leniwie z niedużej maszynki w kącie. Punktowe reflektory na statywach skierowane były na eksponaty, umieszczone na szarych, jakby betonowych, ruchomych ściankach. Maski. Rzeźbione w drewnie oblicza demonów, diabłów, krasnali, nimf i rusałek. Niektóre ogromne, inne całkiem małe, jakby skurczone. Na wprost wejścia wisiała czarna maska z wyjątkowo realistycznie odtworzonymi szczegółami – długie rogi, białe kły, wykrzywiony, szyderczy uśmiech i czerwone ślepia. Diabeł zdawał się patrzeć właśnie na mnie. Przenikliwie i złowrogo.

Dominik stał z otwartą buzią, wyraźnie onieśmielony spojrzeniem setki par pustych oczu. Chwycił moją dłoń, lecz nadal nie ruszał się z miejsca, jakby uznał, że lepiej obserwować z bezpiecznej odległości. Z jego oczu biła fascynacja i zauroczenie, lekko się uśmiechał przygryzając dolną wargę. Patrzyłem na niego i czułem, jak rośnie we mnie wzruszenie – jestem tu z moim synem, razem przeżywamy coś niezwykłego! Może to nie piłka nożna, ale jednak...

Moje poczucie winy zaczęło topnieć. Zwykle pracowałem do późna, zdarzało się, że zarywałem noce. Czułem się trochę winny, że zaniedbuję rodzinę, choć Lidka rozumiała, że tak musi być, a ja usprawiedliwiałem się sam przed sobą tym, że przecież robię to dla żony i dziecka. Jednak od kiedy zacząłem pracę w biurze nieruchomości, moja żona praktycznie sama wychowywała Dominika. Gdy dostałem wreszcie kilka dni wolnego, postanowiłem ten czas spędzić z rodziną, być przykładnym ojcem.

– Wycieczka na stadion to świetny pomysł! – stwierdziła Lidka. – Dominik będzie szczęśliwy, ty wreszcie pobędziesz trochę z własnym synem, a ja z wielką ochotą spotkam się z kilkoma przyjaciółkami. – uśmiechnęła się.

– Jesteś pewna? Myślałem, że wybierzemy się razem.

– Jestem bardziej niż pewna. – pocałowała mnie i krzyknęła w stronę schodów: – Dominik, idziesz z tatą!

***

Pełen najlepszych ojcowskich uczuć klepnąłem chłopca w plecy i ruszyliśmy wolnym krokiem w prawo, zgodnie ze strzałką na tabliczce „Kierunek zwiedzania”. Mijając rogatą maskę z podpisem „Anima Furis” poczułem powiew wyjątkowo zimnego powietrza i odruchowo wzdrygnąłem się. „Namiot w listopadzie to nie jest dobry pomysł” – pomyślałem. „Trzeba się pospieszyć”.

Czarna morda nie wzbudziła zainteresowania Dominika. Mały wpatrywał się w pokryty rybimi łuskami pysk dziwnego stwora, w którego oczodołach płonęły dwie mikroskopijne świeczki. Szereg nienaturalnie dużych, trójkątnych, drewnianych zębów w rozwartej paszczy sprawiał wrażenie, jakby maska miała ochotę odgryźć głowę każdemu, kto podejdzie zbyt blisko. „Draconis Aequoreus” – odczytał Dominik. Kto wymyśla te wszystkie kiczowate nazwy? Mój wrodzony racjonalizm kazał mi wątpić w autentyczność informacji, którą znalazłem na odwrocie biletu wstępu: „Wszystkie prezentowane maski są historycznym świadectwem rytuałów, którym oddawali się nasi przodkowie na przestrzeni wieków.” Marketing czyni cuda, wiem coś o tym.

Jednak w tym przypadku marketing chyba nie zadziałał. Obeszliśmy już niemal połowę wystawy, a jedyną napotkaną osobą była jakaś starsza, szczupła kobieta o niemal białych włosach, która z fascynacją nie mniejszą niż u Dominika, podziwiała świat masek. Wyglądała raczej dziwnie, jak na swój wiek – ubrana w długie, czarne, podniszczone palto i czerwone buty na dość wysokim obcasie, miała ogromne, głęboko osadzone oczy i niedorzecznie wysoki kok na głowie. Stała przed jedną z masek i bezgłośnie poruszała ustami. „Jezu, z jakiej bajki ona się urwała?” – uśmiechnąłem się do siebie. Zorientowawszy się, że jest obserwowana, kobieta natychmiast odwróciła się, zagarniając połami płaszcza kłąb pary i zniknęła w labiryncie szarych ścianek. „Wolałbym jednak, żeby było tu więcej ludzi” – pomyślałem niemal na głos.

Nagle chłopiec puścił moją dłoń i podbiegł do ogromnej maski przypominającej głowę kajmana.

– Zobacz, tato! Jaka wielka! – Dominik nie spuszczał wzroku z maski.

Była rzeczywiście imponująca. Podszedłem bliżej, stając za jego plecami i kładąc mu ręce na ramiona. Rzeczywiście. Nic dziwnego, że wystawa nosiła nazwę „Żywe maski”. Ta tutaj była tak realistyczna, że odruchowo cofnąłem się o krok, ciągnąc chłopaka ze sobą. Mały wyrwał się i wyciągnął rękę, by dotknąć niemal żywej skóry stwora, ale w pół gestu zmienił zdanie i spojrzał na mnie.

– Chodźmy dalej.

– Tak, chodźmy. – przytaknąłem ochoczo. Chłopiec biegiem ruszył przed siebie i skręcił w lewo, za kolejną ściankę. Rzuciłem jeszcze raz okiem na jaszczuropodobny eksponat i już stawiałem krok, gdy mój syn wręcz wpadł na mnie i z wypiekami na twarzy wyszeptał:

– Tato! Tam! – wskazał ręką za siebie.

– Nie szalej! – skarciłem go.

Nie mówiąc nic więcej, Dominik chwycił mnie za rękę i niemal pociągnął za sobą. Za rogiem, przed jedną z groteskowych masek, stał mały, najwyżej siedmioletni chłopiec. Wpatrywał się w puste oczy wykrzywionej grymasem maski i płakał bezgłośnie. Zbliżając się, usłyszałem jego szept.

– Tatusiu, gdzie jesteś? Tatusiu, proszę, chodź do mnie... – powtarzał jak mantrę i ocierał rękawem kurtki łzy spływające po twarzy. Był przerażony.

To już przesada. Zostawić dzieciaka w takim miejscu! A może się zgubił? No tak, ale ten namiot to nie jakiś pieprzony Luwr, wystarczy krzyknąć, żeby się odnaleźć wśród tych cholernych masek.

Dominik przytulił się do mnie. Zawsze był wrażliwy na płacz innych dzieci. W ogóle był wrażliwy. Jak Lidia. Odkąd pamiętam, moja żona była pierwsza do pocieszania zasmuconych czy pomagania bezdomnym zwierzakom, a płacz dziecka zawsze rozdzierał jej serce.

Miałem kłopot. Powinienem jakoś pomóc temu małemu, ale nie miałem pojęcia, co mógłbym zrobić. W dodatku Dominik rozkleił się i przytulił do mnie. Przykucnąłem i objąłem go ramieniem.

– Spokojnie. Jego rodzice zaraz się znajdą. - szepnąłem mu do ucha. Spojrzał na mnie z powagą.

– Obiecujesz?

– Słowo harcerza. - mruknąłem, całując go w czoło.

Wstałem i podeszliśmy do chlipiącego nieszczęśnika.

– Dlaczego płaczesz, mały? – zapytałem, nie bardzo wiedząc, od czego zacząć. – Co się stało?
Dzieciak trząsł się cały i nie zwracał na nas uwagi. „Chyba jest w szoku” – pomyślałem. Co tu robić? Patrzyłem, jak mój syn stara się objąć chłopaka przyjacielskim gestem, ale ten strząsnął z ramienia jego rękę. Co robić? Lidka! Sięgnąłem po komórkę. W tej samej chwili usłyszałem rozdzierający płacz. To nie był ten chłopak. Dźwięk dochodził gdzieś z niedaleka, ale to nie on.

– Jezu, co tu się wyprawia? – jęknąłem. Chwyciłem Dominika za rękę i ruszyliśmy w stronę, z której, jak sądziłem, dobiegał szloch.

***

Dwie ścianki wystawowe ułożono tak, by tworzyły kąt prosty. Na jednej z nich z szarego tła wyrastała dziwaczna twarz elfa z ogromnymi czerwonymi uszami i wąsami a'la Salvadore Dali. Pośrodku drugiej ścianki wisiała maska młodego człowieka z nieprawdopodobnie długim nosem, przyozdobionym różnokolorowymi wstążkami. „Pieprzony Pinokio”, pomyślałem, ale podpis głosił: „Silvanus Mentitus”. W kącie, na podłodze, siedziała dziewczynka; mogła mieć jakieś 10 lat. Rękami obejmowała kolana i szlochała ze spuszczoną głową.

– Tatusiu! Tatusiu, gdzie jesteś? – łkała. – Tatusiu, boję się! Gdzie jesteś?

Podniosła głowę i spojrzała na maskę Pinokia z wyrzutem, jakby oczekiwała odpowiedzi od kawałka drewna wiszącego na ścianie. Znów zaniosła się głośnym, histerycznym szlochem.
Mężczyzna w szarym płaszczu pojawił się znikąd. To musiał być ich ojciec, tej małej i chłopaka. Poczułem ulgę, a zaraz potem złość, że ten nieodpowiedzialny typek wprowadził takie zamieszanie. Już otwierałem usta, żeby mu wygarnąć, ale on po prostu poszedł dalej. Zupełnie, jakby nie widział i nie słyszał co się dzieje.

– Hej, ty... – wykrztusiłem, kompletnie zaskoczony. Mężczyzna zniknął z pola widzenia, a ja pomyślałem, że tracę zmysły. Po chwili nie byłem nawet pewny, czy rzeczywiście go widziałem. Byłem oszołomiony, totalnie zbity z pantałyku.

„Co tu jest, kurwa, grane?” – zakląłem w duchu. Dominik stał z trzęsącą się brodą i widziałem, że ledwie powstrzymuje płacz. Wziąłem go na ręce. Przytulił się mocno, utrudniając mi oddychanie. Czułem, że niedługo pęknie.

– Wszystko jest w porządku, stary. Zaraz coś poradzimy. – Przytuliłem go i poczułem na policzku łzy. Przytrzymałem go jedną ręką i sięgnąłem po telefon. Powtórz. Połącz. Lidia, odbierz, błagam!

– Abonent jest czasowo niedostępny. Prosimy zadzwonić...

Niech to szlag!

Wybierz. Dom. Połącz.

Cisza.

Kurwa!

Coś tu było naprawdę nie w porządku. Spojrzałem za siebie, zastanawiając się, czy aby nie cofnąć się i zobaczyć, czy ten mały wciąż tam jest, ale dziewczynka znów zaczęła głośno zawodzić.

– Tatusiu, nie zostawiaj mnie! Tato! Ja chcę do domu!

Litości... Jak się uspokaja dziecko, które zgubiło rodziców? Lidka, włącz ten cholerny telefon! Dominiku, nie płacz, proszę cię. Tatuś jest tutaj, wszystko będzie dobrze. Nie płacz.
Myśli z ogromną prędkością przelatywały mi przez głowę i coraz szybciej traciłem panowanie nad sobą.

Lidka, gdzie łazisz, zdziro? Przysięgam, że cię zabiję, jeśli nie włączysz telefonu! Czy w tym pieprzonym namiocie jestem tylko ja i te dzieci? I dlaczego zrobiło się tak ciemno? Dominiku, nie płacz. Proszę cię, nie płacz. Nie rycz! Co za bachor!

Poczułem, że tracę grunt pod nogami, zapadam się pod ziemię. Ogarnęła mnie panika. Pomyślałem, że umieram, że zwyczajnie szlag mnie trafił. Wylew krwi do mózgu, może zawał. Nie, to nie mógł być zawał. Nie czułem bólu w piersiach. W ogóle nie czułem bólu.
Moje ciało było zupełnie bezwładne. Czy spadałem? Tak, z całą pewnością spadałem. W ciemność.

– Tato? Tatusiu? Gdzie jesteś?...

Jestem maską. Naprawdę jestem tą cholerną maską, wiszącą na betonowej, przenośnej ścianie. Próbuję wykonać jakiś ruch, ale nie potrafię. Nie czuję swego ciała, tak jakbym był cały z drewna. Z drewna...

Czuję woń starej, zakonserwowanej olchy. Jest mi zimno. Chcę krzyczeć, ale z mojego gardła nie wydobywa się nawet najcichszy głos. Co się stało? Jak?

Duszno mi. Czy ja śnię? Znowu próbuję się poruszyć, lecz moje ciało ani drgnie. Czy ja w ogóle mam ciało? Gdzie jest moje ciało?

Mogę patrzeć tylko w jeden punkt. Widzę maskę. Jest duża, czarna jak smoła, rogata. I szczerzy do mnie kły.

A może jednak śnię? Przecież to nie może się dziać. Chyba coś słyszę. Czyli jednak posiadam słuch. Znam ten głos! Chłopiec jest przerażony.

– Tato? Tatusiu? Gdzie jesteś?...

***

Dziewczynka robi głupie miny, przedrzeźnia mnie.

– Mamo, zobacz, krasnal! – woła. – Mamo, a co tu jest napisane?

– Pokaż, kochanie. – Kobieta jest ładna. Ma miły, ciepły głos. – Tutaj? Satoris... Dominik, co to znaczy? Przecież znasz łacinę. Spójrz...

Dominik? Znam to imię. Znałem.

Mężczyzna obejmuje ją ramieniem i patrzy gdzieś poniżej mnie.

– Satoris Indulgens. Cierpliwy ojciec.

Mężczyzna podnosi wzrok, przygląda mi się. Odrobinę dłużej, niż inni.

Koniec

Copyright by Robert Cichowlas, 2007

4 komentarze:

  1. Dobre to jest, znam z antologii.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wyborne opowiadanie. O ciekawej konstrukcji, chyba jedno z "poważniejszych" spod Twojego pióra. Antologia "Trupojad" ukazała się już dość dawno temu, ale pamiętam z niej wiele tekstów. Znacząca pozycja. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak zwykle super, klimat... ten klimat;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzięki za komenty,
    za chwilę KOSZMAR NA MIARĘ. Będzie porażająco przerażająco.

    OdpowiedzUsuń